Zelazny Roger - Ręka Oberona - Rozdział 12

      Późne popołudnie na zboczu góry: zachodzące słońce świeciło pełnym blaskiem na głazy po lewej stronie i wycinało długie cienie tym po prawej; sączyło się przez liście nad moim grobem; w pewnym stopniu chroniło przed chłodnymi wiatrami Kolviru. Puściłem dłoń Randoma i spojrzałem z uwagą na mężczyznę siedzącego na ławie przed mauzoleum.
      Miał twarz młodzika z przebitego sztyletem Atutu. Wokół ust pojawiły się zmarszczki, pociemniały brwi; ogólne zmęczenie widoczne w oczach i ułożeniu szczęki, na karcie nie było tak wyraźne.
      Poznałem go więc, zanim Random oznajmił:
      - To mój syn, Martin.
      Martin wstał i uścisnął mi rękę.
      - Wuju Corwinie - powiedział.
      Wyraz jego twarzy zmienił się tylko minimalnie. Przyglądał mi się badawczo.
      Był o kilka centymetrów wyższy od Randoma, ale tej samej, drobnej budowy. Podbródek i kości policzkowe miały identyczny wykrój, a włosy podobną barwę.
      Uśmiechnąłem się.
      - Długo cię nie było - stwierdziłem. - Mnie też.
      Skinął głową.
      - Ale ja nigdy nie widziałem Amberu - zauważył. - Dorastałem w Rebmie... i w innych micjscach.
      - Więc pozwól, że cię powitam, bratanku. Przybyłeś w ciekawym czasie. Random na pewno ci o tym opowiedział.
      - Tak. Dlatego prosiłem o spotkanie tutaj, nie tam.
      Spojrzałem na Randoma.
      - Ostatnim wujem, jakiego spotkał, był Brand - wyjaśnił. - I odbyło się to w wyjątkowo nieprzyjemnych okolicznościach. Dziwisz mu się?
      - Raczej nie. Sam wpadłem na Branda jakiś czas temu. Nie było to najmilsze spotkanie.
      - Wpadłeś na niego? Nie rozumiem.
      - Opuścił Amber i ma ze sobą Klejnot Wszechmocy. Gdybym wcześniej wiedział to, co wiem teraz, nadal siedziałby w wieży. To człowiek, którego szukaliśmy. Jest bardzo niebezpieczny.
      Random przytaknął.
      - Wiem o tym. Martin potwierdził wszystkie nasze podejrzenia w kwestii zamachu: to był Brand. Ale co to za sprawa z Klejnotem?
      - Wyprzedził mnie w miejscu, gdzie zostawiłem kamień na cieniu-Ziemi. Musiał jednak przejść Wzorzec i dokonać projekcji siebie przez Klejnot, by się dostroić i móc z niego korzystać. Właśnie mu to udaremniłem na pierwotnym Wzorcu w prawdziwym Amberze. Zdołał mi uciec. Byłem tuż za górą, z Gerardem. Wysłaliśmy oddział straży do Fiony, która tam została. Mają nie dopuścić, żeby wrócił i spróbował znowu. Nasz własny Wzorzec i ten w Rebmie także są strzeżone.
      - Dlaczego tak mu zależy na dostrojeniu? Żeby wywołać parę burz? Do licha, może się przejść w Cieniu i znaleźć taką pogodę, o jakiej tylko zamarzy.
      - Człowiek dostrojony do Klejnotu może go wykorzystać, by zniszczyć Wzorzec.
      - Naprawdę? I co się wtedy stanie?
      - Świat, jaki znamy, przestanie istnieć.
      - Naprawdę? - powtórzył Random. - Skąd o tym wiesz, do diabła?
      - To długa historia, a my nie mamy czasu, ale słyszałem ją od Dworkina i wierzę w większą część tego, co mówił.
      - Wciąż jeszcze żyje?
      - Kiedy indziej, Randomie.
      - Jak chcesz. Ale Brand musi być szaleńcem, żeby próbować czegoś takiego.
      Kiwnąłem głową.
      - Moim zdaniem uważa, że potrafi wykreślić nowy Wzorzec, przebudować wszechświat na nowy, z sobą w roli głównej.
      - To możliwe?
      - Teoretycznie tak. Ale nawet Dworkin miał pewne wątpliwości, czy da się powtórzyć ten wyczyn. Układ czynników był wyjątkowy... Tak, Brand musi być trochę szalony. Kiedy przypominam go sobie przez te wszystkie lata, te jego zmiany osobowości, cykle nastrojów, mam wrażenie, że dostrzegam jakiś syndrom schizoidalny. Nie wiem, czy układ z nieprzyjacielem ostatecznie pchnął go w obłęd czy nie. To bez znaczenia. Chciałbym, żeby znów siedział w wieży. Albo żeby Gerard był gorszym lekarzem.
      - Wiesz, kto go pchnął?
      - Fiona. Ale sama ci wszystko opowie.
      Oparł się o moje epitafium i pokręcił głową.
      - Brand - mruknął. - Niech go szlag trafi. Każdy z nas mógł go zabić i to przy wielu okazjach... za dawnych lat. Ale kiedy doprowadzał cię już do szału, nagle się zmieniał. Po pewnym czasie zaczynałeś myśleć, że nie jest taki zły. Szkoda, że nie zirytował któregoś z nas trochę bardziej i w odpowiedniej chwili...
      - Jak rozumiem, jest teraz uczciwą zdobyczą? - wtrącił Martin.
      Popatrzyłem na niego. Mięśnie szczęk stężały, zmrużył oczy. W jednej chwili po jego obliczu przepłynęły nasze twarze, jakby tasował talię rodzinnych kart. Cały nasz egoizm, nienawiść, zazdrość, pycha i buta przemknęły w ciągu sekundy, a przecież jeszcze nie postawił nogi w Amberze. Coś we mnie pękło.
      Chwyciłem go za ramiona.
      - Masz wszelkie powody, by go nienawidzić - zacząłem. - A odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak. Sezon polowań został otwarty. Nie widzę innego sposobu rozstrzygnięcia tej sprawy niż jego śmierć. Sam nienawidziłem go od dawna, choć był wtedy dla mnie abstrakcją. Ale teraz.., coś się zmieniło. Tak, trzeba go zabić. Ale nie pozwól, by nienawiść była dla ciebie chrztem bojowym i wprowadziła w nasze towarzystwo. Zbyt wiele jej było między nami. Spoglądam na twoją twarz... nie wiem... Przykro mi, Martinie. Za dużo się dzieje właśnie teraz. Jesteś młody. Więcej widziałem niż ty. Część tego niepokoi mnie... w inny sposób. To wszystko.
      Zwolniłem uścisk i odstąpiłem.
      - Opowiedz mi o sobie.
      - Przez długi czas bałem się Amberu - zaczął. - I chyba nadal się boję. Odkąd Brand mnie zaatakował, wciąż myślałem, czy znowu mnie nie dopadnie. Przez całe lata stale oglądałem się za siebie. Przypuszczam, że bałem się was. Znałem większość z portretów na kartach... i ze złej reputacji. Mówiłem Randomowi... tacie... że nie chciałbym spotkać was wszystkich jednocześnie. Zaproponował, żebym najpierw zobaczył się z tobą. Nie wiedzieliśmy wtedy, że jesteś szczególnie zainteresowany pewnymi informacjami, które posiadam. Gdy jednak o nich napomknąłem, tata uznał, że muszę się z tobą spotkać jak najszybciej. Opowiadał mi, co się tu działo i... widzisz, wiem coś na ten temat.
      - Miałem przeczucie, że będziesz wiedział... kiedy niedawno usłyszałem pewną nazwę.
      - Tecysowie? - spytał Random.
      - Ci sami.
      - Nie bardzo wiem, od czego zacząć - powiedział Martin.
      - Wiem, że dorastałeś w Rebmie, przeszedłeś Wzorzec, potem wykorzystałaś władzę nad Cieniem, by odwiedzić Benedykta w Avalonie. Benedykt opowiedział ci dokładniej o Amberze, nauczył posługiwać się Atutami i używać broni. Później odjechałeś, by samodzielnie podróżować w Cieniu. Wiem, co ci zrobił Brand. I to już wszystko.
      Skinął głową i spojrzał ku zachodowi.
      - Kiedy rozstałem się z Benedyktem, przez długi czas wędrowałem w Cieniu - zaczął. - To były moje najszczęśliwsze lata. Przygody, emocje, nieznane rzeczy do zobaczenia, do zrobienia... Gdzieś w głębi mózgu zawsze tkwiła myśl, że kiedy będę mądrzejszy, twardszy, bardziej doświadczony, wybiorę się do Amberu i poznam swoich krewnych. Potem odnalazł mnie Brand. Obozowałem na małym wzgórku, odpoczywałem po długiej jeździe i jadłem lunch w drodze do moich przyjaciół Tecysów. Brand nawiązał kontakt. Łączyłem się już z Benedyktem przez jego Atut, kiedy mnie uczył, jak się nimi posługiwać. Kilka razy nawet przerzucił mnie tą drogą. Dlatego wiedziałem, jakie to uczucie, i zrozumiałem, co się dzieje. Przez chwilę myślałem nawet, że to Benedykt mnie wzywa. Ale nie. To był Brand... znałem go z portretu w talii. Stał w samym centrum czegoś, co wyglądało jak Wzorzec. Zaciekawiło mnie to. Nie wiedziałem, jak do mnie dotarł. Przecież nie istniał mój Atut. Mówił przez minutę. Nie pamiętam już, co powiedział. A kiedy wszystko już było jasne, wtedy... wtedy zadał mi cios. Odepchnąłem go i wyrwałem się. Jakoś utrzymał kontakt. Trudno mi było go zerwać... a kiedy wreszcie się udało, znowu próbował mnie dosięgnąć. Ale umiałem to zablokować. Benedykt mnie nauczył. Próbował kilka razy, ale ciągle blokowałem. Wreszcie przestał. Miałem już niedaleko do Tecysów.
      Zdołałem jakoś dosiąść konia i dojechać do nich. Bałem się już, że umrę, bo nigdy jeszcze nie byłem tak ciężko ranny. Ale po pewnym czasie zacząłem wracać do zdrowia. I wtedy znowu zacząłem się bać: że Brand mnie odnajdzie i dokończy to, co zaczął.
      - Dlaczego nie wezwałeś Benedykta? - zapytałem. - I nie opowiedziałeś o tym, co zaszło i o swoich obawach?
      - Myślałem o tym - przyznał. - Ale pomyślałem też, że Brand wierzy, że mu się udało. I że nie żyję. Nie wiedziałem, jakie siły walczą ze sobą w Amberze, ale uznałem, że zamach na moje życie jest zapewne elementem takiej konfrontacji. Benedykt opowiedział mi dostatecznie dużo, by była to pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy. Uznałem więc, że lepiej pozostać martwym. Opuściłem Tecysów, zanim jeszcze do końca wyzdrowiałem. I odjechałem, by skryć się w Cieniu.
      - Natrafiłem wtedy na niezwykłe zjawisko - podjął po chwili przerwy. - Coś, czego jeszcze nigdy nie spotkałem, ale co teraz zdawało się praktycznie wszechobecne: w prawie wszystkich cieniach, które mijałem, istniała w tej czy innej formie niezwykła czarna droga. Nie rozumiałem, czym jest, ale zainteresowała mnie, gdyż była jedynym napotkanym obiektem, który przecinał sam Cień. Postanowiłem podążyć wzdłuż niej i dowiedzieć się czegoś więcej. Była niebezpieczna. Prędko się nauczyłem, by na nią nie wjeżdżać. Dziwne rzeczy podróżowały tamtędy po zmroku. Zwykłe stworzenia, które na nią trafiły, chorowały i ginęły. Dlatego byłem ostrożny. Jechałem nie bliżej niż to konieczne, by nie tracić jej z oczu. Podążałem za nią przez różne okolice. Przekonałem się, że gdziekolwiek prowadziła, tam zawsze nadciągała śmierć, zniszczenie albo inne kłopoty. Nie wiedziałem, co o tym myśleć.
      Umilkł.
      - Nie odzyskałem jeszcze sił - podjął po chwili. - Popełniłem błąd: zanadto się zmęczyłem, za dużą odległość próbowałem pokonać za dnia, jechałem zbyt szybko. Wieczorem zachorowałem. Przez całą noc i większą część następnego dnia dygotałem pod kocem. Traciłem i odzyskiwałem przytomność, więc nie wiem, kiedy dokładnie się zjawiła. Przez dłuższy czas sądziłem, że jest częścią snu. Młoda dziewczyna. Ładna. Opiekowała się mną, aż wróciłem do zdrowia. Miała na imię Dara. Rozmawialiśmy bez końca. To było miłe. Wreszcie znalazł się ktoś, z kim mogę porozmawiać. Musiałem jej opowiedzieć o całym swoim życiu. Potem ona mówiła trochę o sobie. Nie pochodziła z tej okolicy. Twierdziła, że podróżowała przez Cień. Nie potraciła jeszcze chodzić wśród cieni tak jak my, ale uważała, że może się tego nauczyć. Twierdziła, że pochodzi z Rodu Amber, ze strony Benedykta. Szczerze mówiąc, bardzo jej zależało na tej umiejętności. Do podróży wykorzystywała samą czarną drogę. Nie odczuwała jej szkodliwego wpływu, gdyż była spokrewniona również z mieszkańcami jej przeciwnego końca, Dworców Chaosu. Chciała jednak poznać nasze sposoby, więc starałem się jej przekazać wszystko, co wiem. Powiedziałem o Wzorcu, nawet go dla niej naszkicowałem, pokazałem moje Atuty - Benedykt dał mi talię - żeby mogła poznać krewnych. Twoja karta interesowała ją szczególnie.
      - Zaczynam rozumieć - mruknąłem. - Mów dalej.
      - Wytłumaczyła mi, że Amber, zanurzony w otchłani zepsucia i arogancji, zakłócił rodzaj metafizycznej równowagi pomiędzy nim a Dworcami Chaosu. I teraz oni muszą podjąć dzieło naprawy poprzez zniszczenie Amberu. Ich ojczyzna nie jest cieniem Amberu, ale trwałym zjawiskiem, istniejącym na własnych prawach. Tymczasem wszystkie cienie cierpią z powodu czarnej drogi. Wiedząc o Amberze to, co wiedziałem, raczej nie mogłem protestować. Z początku wierzyłem we wszystko, co mówiła. Szczególnie Brand dobrze pasował do jej opisów zła panującego w Amberze. Ale kiedy o nim wspomniałem, zaprzeczyła. Tam, skąd przybyła, był czymś w rodzaju bohatera. Nie była pewna, z jakiego powodu, ale nie przejmowała się tym specjalnie. Wtedy zacząłem dostrzegać, że jest zbyt pewna swoich przekonań. W tym, co mówiła, wyczuwałem cień fanatyzmu. Niemal wbrew własnej woli zacząłem bronić Amberu. Myślałem o Llewelli, o Benedykcie... i o Gerardzie, którego spotkałem kilka razy. Odkryłem, że chętnie słucha o Benedykcie. Okazał się jej słabym punktem. Mogłem mówić o tym, co znałem, a ona skłonna była wierzyć w dobre rzeczy, które miałem do powiedzenia. Nie wiem, jaki był ostateczny rezultat tych rozmów, tyle że pod koniec stała się chyba trochę mniej pewna siebie.
      - Pod koniec? - powtórzyłem. - Co masz na myśli? Jak długo była przy tobie?
      - Prawie tydzień. Obiecała, że będzie się mną opiekować, póki nie wrócę do zdrowia. I dotrzymała słowa. Została nawet parę dni dłużej. Twierdziła, że chce się upewnić, ale przypuszczam, że pragnęła raczej kontynuować nasze dyskusje. W końcu jednak oświadczyła, że musi jechać dalej. Prosiłem, żeby została ze mną, ale odmówiła. Zaproponowałem, że z nią pojadę, ale też odmówiła. Pewnie się domyśliła, że zamierzam ruszyć za nią, bo wymknęła się nocą. Nie mogłem ścigać jej czarną drogą, a nie miałem pojęcia, do jakiego cienia podąży w drodze do Amberu. Kiedy obudziłem się rano i stwierdziłem, że zniknęła, myślałem, żeby samemu odwiedzić Amber. Ale ciągle jeszcze się bałem. Może pewne sprawy, o których opowiadała, zwiększyły mój lęk. W każdym razie postanowiłem zostać jeszcze w Cieniu. Ruszyłem w drogę. Oglądałem nowe rzeczy, nowych rzeczy próbowałem się uczyć... aż znalazł mnie Random i powiedział, że chce, bym wrócił do domu. Najpierw jednak sprowadził mnie tutaj, żebyś przed innymi wysłuchał mojej opowieści. Mówił, że znasz Darę i chcesz dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Mam nadzieję, że ci pomogłem.
      - Tak - przyznałem. - Dziękuję ci.
      - Rozumiem, że w końcu przeszła Wzorzec.
      - Tak, udało jej się.
      - A potem zadeklarowała się jako wróg Amberu?
      - Istotnie.
      - Mam nadzieję - dodał - że nie stanie jej się krzywda. Była dla mnie dobra.
      - Chyba potrafi o siebie zadbać - odparłem. - Ale... tak, to sympatyczna dziewczyna. Nie mogę ci niczego obiecać w kwestii jej bezpieczeństwa, ponieważ wciąż zbyt mało wiem o niej i o jej roli we wszystkim, co się teraz dzieje. Jednak to, co mi powiedziałeś, będzie bardzo pomocne. Sprawia, że będę się starał tłumaczyć wszelkie wątpliwości na jej korzyść.
      Uśmiechnął się.
      - Miło mi to słyszeć.
      Wzruszyłem ramionami.
      - Co masz zamiar robić dalej? - spytałem.
      - Zabieram go, żeby poznał Vialle - wtrącił Random. - A potem pozostałych, jeśli czas i okazja pozwoli. Chyba że wyniknęły jakieś nowe okoliczności i jestem ci potrzebny już teraz.
      - Wyniknęły nowe okoliczności - przyznałem. - Ale na razie nie jesteś mi potrzebny. Lepiej jednak, żebym wprowadził cię w sytuację. Mam jeszcze trochę czasu.
      Kiedy streszczałem Randomowi to, co się wydarzyło pod jego nieobecność, myślałem o Martinie. Jeśli o mnie chodzi, wciąż pozostawał niewiadomą. Jego opowieść mogła być absolutnie prawdziwa. Szczerze mówiąc czułem, że jest. Z drugiej jednak strony miałem wrażenie, że nie jest kompletna, że świadomie coś pominął. Może coś nieszkodliwego. A może nie. Nie miał powodów, żeby nas kochać. Wręcz przeciwnie. I może Random wprowadza do domu konia trojańskiego? Prawdopodobnie się mylę. Po prostu nie mam w zwyczaju komukolwiek ufać, jeśli istnieją inne możliwości.
      Zresztą niewiele z tego, co mówiłem Randomowi, można by użyć przeciwko nam, a miałem poważne wątpliwości, czy Martin potrafiłby nam zaszkodzić, nawet gdyby miał taki zamiar. Nie, raczej był zwyczajnie ostrożny, jak my wszyscy, i z tych samych powodów: strachu i chęci przetrwania. Pod wpływem nagłego impulsu zapytałem:
      - Czy spotkałeś jeszcze kiedyś Darę?
      Zarumienił się.
      - Nie - odpowiedział zbyt szybko. - Tylko ten jeden raz.
      - Rozumiem.
      Random był zbyt dobrym pokerzystą, by tego nie zauważyć. Tym samym uzyskałem drobne zabezpieczenie za niewielką cenę podejrzliwości ojca wobec dawno utraconego syna.
      Szybko skierowałem rozmowę na Branda. Porównywaliśmy właśnie nasze dane z psychopatologii, kiedy poczułem znajome mrowienie i wrażenie czyjejś obecności, zwiastujące połączenie przez Atut. Uniosłem dłoń i odwróciłem się.
      Po chwili nastąpił kontakt. Ganelon i ja spojrzeliśmy na siebie.
      - Corwinie - zaczął. - Uznałem, że powinienem sprawdzić. Do tej pory albo ty masz Klejnot, albo Brand ma Klejnot, albo obaj jeszcze szukacie. Jak jest?
      - Brand ma Klejnot.
      - To niedobrze. Opowiedz mi o tym.
      Opowiedziałem.
      - Więc Gerard powtórzył prawidłowo - stwierdził.
      - Już zdążył?
      - Bez szczegółów - odparł Ganelon. - I chciałem się upewnić, że dobrze zrozumiałem. Rozmawiałem z nim przed chwilą.
      Spojrzał w górę.
      - Jeśli dobre pamiętam pory wschodu księżyca, to chyba powinieneś jus ruszać.
      Kiwnąłem głową.
      - Masz rację. Za chwilę odjeżdżam do schodów. To niedaleko.
      - Dobrze. Oto, co powinieneś zrobić...
      - Wiem, co powinienem zrobić - przerwałem. - Muszę wejść do Tir-na Nog'th, zanim Brand tam dotrze, i zablokować mu drogę do Wzorca. Jeśli mi się nie uda, muszę znowu go ścigać.
      - To nie jest najlepszy sposób - stwierdził.
      - A znasz lepszy?
      - Owszem. Masz przy sobie Atuty?
      - Tak.
      - Świetnie. Po pierwsze, nie dostaniesz się tam tak szybko, by nie dopuścić go do Wzorca...
      - Dlaczego nie?
      - Musisz wejść po stopniach, potem dojść do pałacu i przedostać się do podziemi, do Wzorca. To zajmuje czas, nawet w Tir-na Nog'th.., zwłaszcza w Tir-na Nog'th, gdzie czas robi różne sztuczki. Nie wiesz przecież, czy podświadomie nie pragniesz śmierci, a to wydłuży drogę. Ja też nie wiem. W każdym razie, zanim tam dotrzesz, on rozpocznie przejście. Może będzie już za daleko, żebyś go dogonił.
      - Prawdopodobnie będzie zmęczony. To go przyhamuje.
      - Nie. Postaw się na jego miejscu. Gdybyś był Brandem, czy nie wybrałbyś się do jakiegoś cienia, gdzie czas płynie inaczej? Zamiast jednego popołudnia, miałbyś nawet kilka dni wypoczynku przed dzisiejszą próbą. Bezpieczniej będzie założyć, że jest w dobrej formie.
      - Masz rację - przyznałem. - Nie mogę liczyć na jego zmęczenie. W porządku. Istnieje inna możliwość, którą rozważałem, choć wolałbym nie próbować, jeśli da się tego uniknąć. Mogę go zabić na odległość. Zabrać ze sobą kuszę albo jeden z naszych karabinów i po prostu go zastrzelić w centrum Wzorca. Niepokoi mnie tylko działanie naszej krwi. Może szkodzi tylko pierwotnemu Wzorcowi, ale nie wiem na pewno.
      - Zgadza się. Nie wiesz - stwierdził. - W dodatku tam, na górze, nie polegałbym zbytnio na normalnej broni. To niezwykłe miejsce. Sam mówiłeś, że to dziwny skrawek Cienia płynący po niebie. Wymyśliłeś sposób, by karabin strzelał w Amberze, ale tam mogą obowiązywać inne reguły.
      - To rzeczywiście ryzyko - przytaknąłem.
      - Co do kuszy... Powiedzmy, że nagły podmuch wiatru odchyli każdą strzałę, którą wypuścisż?
      - Nie rozumiem.
      - Klejnot. Przeszedł z nim przynajmniej część pierwotnego Wzorca i miał dość czasu na eksperymenty. Jak myślisz, czy to możliwe, by był już częściowo dostrojony?
      - Nie mam pojęcia. Nie jestem pewien, jak przebiega ten proces.
      - Chciałem ci tylko zwrócić uwagę, że jeśli przebiega właśnie tak, on może to wykorzystać, by się bronić. Klejnot może mieć właściwości, o których nie masz pojęcia. A więc nie liczyłbym na to, że zdołam go zabić na odległość. Nie radziłbym ci nawet polegać znowu na tej sztuczce z Klejnotem, jeżeli on potrafi go w pewnym stopniu kontrolować.
      - Prezentujesz sytuację bardziej ponuro, niż ją sobie wyobrażałem.
      - Ale może bardziej realistycznie - zauważył.
      - Przyznaję. Mów dalej. Podobno masz jakiś plan.
      - To prawda. Moim zdaniem nie można dopuścić, by Brand w ogóle osiągnął Wzorzec. Kiedy już postawi na nim stopę, ryzyko katastrofy gwałtownie wzrasta.
      - I sądzisz, że nie zdołam dotrzeć tam przed nim?
      - Nie, jeśli naprawdę potrafi przenosić się z miejsca na miejsce prawie natychmiast, a ty musisz iść piechotą. Uważam, że czeka na wschód księżyca, a gdy tylko miasto się pojawi, będzie już wewnątrz, od razu obok Wzorca.
      - Dostrzegam problem, ale nie widzę rozwiązania.
      - Rozwiązanie polega na tym, że nie pójdziesz dziś wieczór do Tir-na Nog'th.
      - Zaraz, chwileczkę!
      - Ciszej, do diabła. Sprowadziłeś sobie wybitnego stratega, to lepiej słuchaj, co ma do powiedzenia.
      - Dobrze, słucham.
      - Przyznałeś, że prawdopodobnie nie potrafisz dotrzeć na miejsce o czasie. Ale ktoś inny potrafi.
      - Kto i w jaki sposób?
      - Już mówię. Skontaktowałem się z Benedyktem. Wrócił. W tej chwili jest w Amberze, w sali Wzorca. Powinien już go przejść; pewnie stoi teraz w samym środku i czeka. Ty ruszasz do stóp schodów prowadzących do miasta na niebie. Tam oczekujesz wschodu księżyca. Gdy tylko pojawi się Tir-na Nog'th, przez Atut nawiążesz kontakt z Benedyktem. Powiesz, że wszystko gotowe, a on użyje mocy Wzorca i przeniesie się do Tir-na Nog'th. Nieważne, jak szybko podróżuje Brand. Nie może go wyprzedzić.
      - Twój plan ma same zalety - pochwaliłem. - To najszybszy sposób dotarcia na górę, a Benedykt jest z pewnością odpowiednim człowiekiem. Nie powinien mieć kłopotów z Brandem.
      - Naprawdę sądzisz, że Brand nie poczyni żadnych przygotowań? - zapytał Ganelon. - Z tego, co słyszałem, jest sprytny, chociaż szalony. Mógł przewidzieć coś takiego.
      - Możliwe. Domyślasz się, co może zrobić?
      Zatoczył ręką krąg, uderzył się w szyję i uśmiechnął.
      - Komar - wyjaśnił. - Przepraszam. Złośliwe stworzonka.
      - Nadal uważasz...
      - Uważam, że powinieneś utrzymywać kontakt z Benedyktem przez cały czas, gdy będzie na górze. Oto, co uważam. Jeśli Brand zacznie zwyciężać, będziesz musiał ściągnąć go z powrotem jak najszybciej, by ocalić mu życie.
      - Naturalnie. Ale wtedy...
      - Wtedy przegramy rundę. Przyznaję. Ale nie walkę. Nawet z całkowicie dostrojonym Klejnotem będzie musiał się dostać do pierwotnego Wzorca, żeby poważnie nam zaszkodzić. A przy pierwotnym Wzorcu postawiłeś straże.
      - Tak - mruknąłem. - Przemyślałeś wszystko. Zaskoczyłeś mnie tym tempem.
      - Miałem ostatnio sporo wolnego czasu, a to niedobrze... chyba że zużyje się go na myślenie. I tak zrobiłem. A teraz sądzę, że powinieneś ruszać jak najprędzej. Dzień nie robi się coraz dłuższy.
      - Tak. Dzięki za dobrą radę.
      - Zachowaj swoje podziękowania, dopóki się nie przekonamy, co z tego wyjdzie - powiedział i przerwał kontakt.
      - To chyba było coś ważnego - stwierdził Random. - Co się dzieje?
      - Rozsądne pytanie - odparłem. - Ale nie mam już czasu. Na odpowiedź musisz poczekać do rana.
      - Czy mogę ci w czymś pomóc?
      - Właściwie możesz - przyznałem. - Jeżeli pojedziecie na jednym koniu albo wrócicie do Amberu przez Atut. Potrzebuję Gwiazdy.
      - Jasne - zgodził się Random. - Nie ma sprawy.
      To wszystko?
      - Tak. najważniejszy jest pośpiech.
      Podeszliśmy do koni.
      Poklepałem Gwiazdę po grzbiecie i wskoczyłem na siodło.
      - Spotkamy się w Amberze! - zawołał Random. - Powodzenia.
      - W Amberze - przytaknąłem. - Dzięki.
      Zawróciłem i podążyłem do stopni. Po drodze przeciąłem cień mojego grobu, wydłużający się ku wschodowi.



Strona główna     Indeks