Zelazny Roger - Ręka Oberona - Rozdział 02

      Stojąc tam, obok przełamanego Wzorca, studiując portret człowieka, który mógł, ale nie musiał, być synem Randoma, mógł, ale nie musiał zginąć od ciosu zadanego z punktu wewnątrz Wzorca, cofnąłem się w myślach daleko, by błyskawicznie odtworzyć wydarzenia, które doprowadziły mnie do tego miejsca niezwykłych objawień. Poznałem ostatnio tak wiele spraw, że wypadki kilku minionych lat zdawały się tworzyć niemal inną historię niż wtedy, gdy je przeżywałem. Teraz nowa hipoteza i kilka implikowanych przez nią teorii po raz kolejny zmieniły perspektywę.
      Kiedy przebudziłem się w Greenwood, prywatnej klinice na przedmieściach Nowego Jorku, nie pamiętałem nawet własnego imienia. Spędziłem tam dwa absolutnie puste tygodnie po wypadku. Dopiero niedawno uzyskałem informację, że wypadek został zaaranżowany przez mojego brata, Bleysa, natychmiast po mojej ucieczce ze szpitala dla psychicznie chorych w Albany. Tę historię opowiedział mi mój drugi brat, Brand, który, posługując się sfałszowanym oświadczeniem psychiatry, sam wpakował mnie do kliniki Portera. W szpitalu poddano mnie terapii elektrowstrząsowej, której efekty były dość niejednoznaczne, ale prawdopodobnie przywróciły część wspomnień. Najwyraźniej przeraziło to Bleysa tak bardzo, że kiedy uciekłem, spróbował zamachu: przestrzelił mi opony, kiedy wjechałem w zakręt powyżej jeziora. Bez wątpienia poniósłbym śmierć, gdyby Brand nie obserwował Bleysa i nie postanowił bronić swojej polisy ubezpieczeniowej, czyli mnie. Powiedział, że zawiadomił policję, wyciągnął mnie z jeziora i udzielał pierwszej pomocy do chwili, gdy zjawiły się gliny. Wkrótce potem schwytali go dawni wspólnicy - Bleys i nasza siostra, Fiona - by uwięzić w strzeżonej wieży w dalekim obszarze Cienia.
      Istniały dwie grupy, które spiskowały i intrygowały w celu zdobycia tronu. Następowały sobie na pięty i używały wszystkiego, co tylko nadawało się do użycia na odległość. Nasz brat Eryk, wspierany przez Juliana i Caine'a, szykował się do przejęcia tronu, od dawna pustego z powodu nie wyjaśnionej nieobecności naszego ojca, Oberona. to znaczy: nie wyjaśnionej dla Eryka, Juliana i Caine'a. Druga grupa, złożona z Bleysa, Fiony i - początkowo - Branda, znała jej powody, gdyż sama była odpowiedzialna za zniknięcie taty. Zaaranżowali całą sytuację, by otworzyć Bleysowi drogę do korony. Brand jednak popełnił błąd taktyczny i spróbował pozyskać Caine'a, który z kolei uznał, że lepiej wyjdzie na trzymaniu się Eryka. W rezultacie Brand znalazł się pod ścisłą obserwacją, choć imiona jego wspólników pozostały nieznane. Mniej więcej w tym czasie Bleys i Fiona postanowili wykorzystać przeciw Erykowi tajnych sprzymierzeńców. Brand protestował w obawie przed potęgą obcych sił, lecz partnerzy odsunęli go od decyzji. Wszyscy byli przeciw niemu. Zdecydował więc, że może do reszty zakłócić równowagę i wyruszył do cienia - Ziemi, gdzie całe wieki wcześniej Eryk porzucił mnie na śmierć. Dopiero potem dowiedział się, że nie zginąłem, lecz doznałem całkowitej amnezji, co zadowalało go niemal w równym stopniu. Poprosił siostrę Florę, by miała na mnie oko, i sądził, że to koniec całej sprawy. Brand wyjaśnił póżniej, że umieszczenie mnie u Portem było desperacką próbą przywrócenia mi pamięci przed powrotem do Amberu.
      Gdy Fiona i Bleys zajmowali się Brandem, Eryk utrzymywał stały kontakt z Florą. To ona zorganizowała przejazd do Greenwood ze szpitala, gdzie umieściła mnie policja. Udzieliła lekarzom instrukcji, by utrzymywali mnie pod wpływem narkotyków. Eryk tymczasem szykował wszystko do swojej koronacji w Amberze. Wkrótce potem idylliczny żywot naszego brata Randoma w Texorami uległ nagłemu zakłóceniu, gdy Brand przesłał mu wiadomość poza normalnymi kanałami komunikacyjnymi rodziny, czyli Atutami. Prosił o pomoc. Kiedy szczęśliwie nie uczestniczący w walce o władzę Random zajął się sprawą, ja zdołałem opuścić Greenwood, choć nadał właściwie bez wspomnień. Wydobywszy od przerażonego dyrektora kliniki adres Flory, udałem się do jej mieszkania w Westchester, wykonałem kilka artystycznych bluffów i wprowadziłem się jako przyjaciel domu. Random miał mniej szczęścia w swojej wyprawie ratunkowej. Zabił wężowego strażnika wieży, ale musiał uciekać przed jej wewnętrznymi dozorcami. Wykorzystał w tym celu miejscowe, dziwnie mobilne skały. Dozorcy, grupa twardych, nie do końca człekopodobnych facetów, ścigali go poprzez Cień, co jest wyczynem nieosiągalnym dla większości nie-Amberytów. Random uciekł do cienia-Ziemi, gdzie ja prowadziłem Florę ścieżkami nieporozumień, usiłując wyjaśnić jakoś swoją sytuację.
      Uzyskawszy zapewnienie, że znajdzie się pod moją ochroną, Random przejechał przez cały kontynent wierząc, że jego prześladowcy właśnie mnie służą. Gdy pomogłem ich zlikwidować, był zaskoczony, lecz nie chciał omawiać tej sprawy w chwili, gdy planowałem jakiś własny ruch w stronę tronu. Co więcej, łatwo dał się przekonać, by doprowadzić mnie poprzez Cień do Amberu.
      Podróż była pod pewnymi względami dobroczynna, choć pod innymi o wiele mniej satysfakcjonująca. Gdy wyjawiłem w końcu rzeczywisty obraz sprawy, Random wraz z naszą spotkaną po drodze siostrą Deirdre doprowadzili mnie do lustrzanego odbicia Amberu, miasta Rebma pod powierzchnią morza. Tam przeszedłem obraz Wzorca i odzyskałem wspomnienia, przy okazji rozwiązując problem, czy jestem prawdziwym Corwinem czy tylko jednym z jego cieni. Wykorzystując moc Wzorca dokonałem natychmiastowego przeskoku z Rebmy do domu, do Amberu. Po stoczeniu nie rozstrzygniętego pojedynku z Erykiem uciekłem przez Atut w ramiona mojego ukochanego brata i niedoszłego zabójcy, Bleysa.
      Razem z Bleysem dokonaliśmy szturmu na Amber, źle rozegrany, doprowadził do klęski. Bleys zniknął w końcowym starciu, w okolicznościach, które powinny okazać się tragiczne, ale - kiedy dowiedziałem się więcej na ten temat - zapewne takimi nie były. Ja pozostałem jako jeniec Eryka i przymusowy gość podczas ceremonii koronacji, po której brat kazał mnie oślepić i uwięzić. Kilka lat w lochach Amberu doprowadziło do regeneracji źrenic, wprost proporcjonalnie do pogorszenia stanu umysłu. Jedynie przypadkowe spotkanie dawnego doradcy taty, Dworkina, jeszcze bardziej szalonego, ukazało mi drogę ucieczki.
      Potem wracałem do zdrowia. Postanowiłem, że będę bardziej rozważny, gdy następnym razem wyruszę przeciw Erykowi.
      Powędrowałem przez Cień do krainy, gdzie kiedyś rządziłem - do Avalonu. Zamierzałem zdobyć tam substancję, o której wiedziałem jako jedyny spośród Amberytów - środek chemiczny unikalny ze względu na wybuchowość, którą zyskiwał w Amberze.
      Przejeżdżając po drodze przez krainę Lorraine, spotkałem mojego dawnego, wygnanego z Avalonu generała, Ganelona, a w każdym razie kogoś bardzo podobnego. Zostałem tam z powodu rannego rycerza, dziewczyny i pewnego groźnego zjawiska, dziwnie przypominającego coś, co występowało w pobliżu samego Amberu. Był to rosnący czarny krąg, związany jakoś z czarną drogą, z której korzystali nasi wrogowie. Czułem się za nią w pewnym stopniu odpowiedzialny, a to ze względu na klątwę, jaką rzuciłem podczas zabiegu oślepiania. Wygrałem bitwę, straciłem dziewczynę i ruszyłem do Avalonu z Ganelonem.
      Avalon, do którego dotarliśmy, był - jak się szybko przekonałem - pod ochroną mojego brata Benedykta, który miał własne problemy z sytuacją pokrewną zapewne czarnemu kręgowi/czarnej drodze. W decydującej bitwie Benedykt stracił prawą rękę, ale zwyciężył piekielne amazonki. Doradził, bym zachował czyste intencje wobec Eryka i Amberu, po czym udzielił nam gościny w swej posiadłości. Sam pozostał jeszcze przez kilka dni na polu bitwy. To w jego domu poznałem Darę.
      Dara twierdziła, że jest prawnuczką Benedykta, który ukrywa jej istnienie przed rodziną. Wyciągnęła ze mnie możliwie dużo wiadomości o Amberze, Wzorcu, Atutach i naszej zdolności chodzenia przez Cień. Była również znakomitym szermierzem. Przeżyłiśmy ulotny romans, zaraz po moim powrocie z piekielnego rajdu do miejsca, skąd przywiozłem odpowiednią ilość surowych diamentów, by zapłacić za środki niezbędne mi w ataku na Amber. Następnego dnia zabraliśmy z Ganelonem zapas chemikaliów i odjechaliśmy do cienia-Ziemi, gdzie spędziłem swoje wygnanie. Tam zamierzałem zdobyć broń automatyczną i specjalną amunicję, wyprodukowaną według moich wskazówek.
      Na szlaku mieliśmy pewne problemy z czarną drogą, która najwyrażniej rozszerzyła zakres oddziaływania na światy Cienia. Poradziliśmy sobie jakoś, ale z trudem uniknąłem śmierci w pojedynku z Benedyktem, ścigającym nas w tym dzikim piekielnym rajdzie. Zbyt wściekły, by dyskutować, natarł na mnie w niewielkim zagajniku - wciąż lepszy ode mnie, choć walczył lewą ręką. Zdołałem go pokonać jedynie dzięki pewnej sztuczce, w której wykorzystałem nie znaną mu właściwość czarnej drogi. Byłem przekonany, że pożąda mej krwi z powodu miłostki z Darą. Ale nie. W kilku słowach, jakie zamieniliśmy, wyparł się wiedzy o istnieniu takiej osoby, ścigał nas, gdyż był pewien, że zamordowałem jego służących. Owszem, Ganelon znalazł świeże zwłoki w łasku niedaleko domu Benedykta, ale postanowiliśmy o nich nie wspominać. Nie mieliśmy pojęcia o ich tożsamości ani chęci, by jeszcze bardziej komplikować sobie życie.
      Pozostawiwszy Benedykta pod opieką brata Gerarda, wezwanego przez Atut z Amberu, Ganelon i ja dotarliśmy do cienia-Ziemi, kupiliśmy broń, zorganizowaliśmy w Cieniu grupę uderzeniową i ruszyliśmy na Amber. Na miejscu jednak przekonaliśmy się, że jest już atakowany przez stwory nadciągające czarną drogą. Moja nowa broń przechyliła szalę bitwy na korzyść Amberu, a mój brat Eryk zginął w walce. Pozostawił mi swoje problemy, swoją złą wolę i Klejnot Wszechmocy - broń zapewniającą władzę nad pogodą. Użył jej podczas mojej i Bleysa inwazji.
      Wtedy właśnie pojawiła się Dara, przemknęła obok nas, wjechała do Amberu, odszukała drogę do Wzorca i rozpoczęła przejście - niezbity dowód, że była z nami jakoś spokrewniona. W trakcie próby jednakże uległa dość niezwykłej fizycznej transformacji. Gdy stanęła w centrum, oznajmiła, że Amber będzie zniszczony. Po czym zniknęła.
      Mniej więcej tydzień później został zamordowany brat Caine i to w okolicznościach zaaranżowanych tak, by na mnie padło podejrzenie. Fakt, że zabiłem jego zabójcę, trudno uznać za dostateczny dowód niewinności, jako że zbrodniarz nie był już w stanie złożyć zeznań. Uświadomiłem sobie jednak, że gdzieś już widziałem podobnych do niego osobników: owe stwory, które ścigały Randoma do domu Flory. Dlatego znalazłem wolną chwilę, usiadłem z Randomem i wysłuchałem opowieści o jego nieudanej próbie uwolnienia Branda z wieży.
      Kiedy przed laty odszedłem z Rebmy, by zjawić się w Amberze i stoczyć pojedynek z Erykiem, Moire, królowa Rebmy, zmusiła Randoma do ślubu z Vialle, jej damą dworu, piękną i niewidomą dziewczyną. Miała to być kara za to, że dawno temu opuścił ciężarną, nieżyjącą już córkę Moire, Morganthe. Zdążyła urodzić Martina, przedstawionego na Atucie, który Random trzymał teraz w ręku. Co dziwne, najwyrażniej pokochał Vialle. Zamieszkali razem w Amberze.
      Opuściłem Randoma, wziąłem Klejnot Wszechmocy i zaniosłem go na dół, do komory Wzorca. Tam postąpiłem zgodnie z niepełnymi instrukcjami Eryka i dostroiłem Klejnot do siebie. Zdołałem opanować jego najprostsze funkcje: kontrolę nad zjawiskami meteorologicznymi. Później przepytałem Florę na temat mego pobytu na wygnaniu. Jej historia brzmiała prawdopodobnie i tłumaczyła znane mi fakty. Miałem wrażenie, że ukrywa jakieś informacje o okresie, w którym zdarzył się wypadek. Obiecała jednak zidentyfikować zabójcę Caine'a jako osobnika tego samego rodzaju, co ci, z którymi walczyłem razem z Randomem w jej domu w Westchester. Zapewniła mnie także o swoim poparciu we wszystkim, co aktualnie planuję.
      Kiedy słuchałem opowieści Randoma, nic jeszcze nie wiedziałem o dwóch frakcjach i ich intrygach. Uznałem więc, że jeśli Brand nadal żyje, ocalenie go jest przedsięwzięciem o najwyższym priorytecie, choćby dlatego, że najwyraźniej dysponował informacjami, które ktoś chciał zachować w tajemnicy. Wymyśliłem sposób realizacji tego zamierzenia, wypróbowanie którego odłożyłem na czas potrzebny, by wraz z Gerardem przywieźć do Amberu ciało Caine'a. Mój brat wykorzystał część tego czasu, by pobić mnie do nieprzytomności - na wszelki wypadek, gdybym zapomniał, że jest do tego zdolny. A także, by dodać wagi obietnicy, że osobiście mnie zabije, gdyby się okazało, że to ja jestem sprawcą aktualnych nieszczęść Amberu. Walka miała niezwykle elitarną widownię: rodzinę przyglądającą się nam przez Atut. Stanowiło to zabezpieczenie na wypadek, gdybym rzeczywiście był winien i ze względu na groźbę powziął zamiar wykreślenia imienia Gerarda z listy żyjących.
      Później dotarliśmy do Gaju Jednorożca i dokonaliśmy ekshumacji zwłok Caine'a. Tam też ujrzeliśmy przelotnie legendarnego Jednorożca Amberu.
      Wieczorem spotkaliśmy się w pałacowej bibliotece. My, to znaczy: Random, Gerard, Benedykt, Julian, Deirdre, Fiona, Flora, Llewella i ja. Przetestowaliśmy mój sposób odszukania Branda. Polegał na równoczesnej próbie dotarcia do niego poprzez Atut. Udało się. Nawiązaliśmy kontakt i szczęśliwie przenieśliśmy naszego brata z powrotem do Amberu. Wśród ogólnego zamieszania, gdy wszyscy tłoczyli się wokół Gerarda, który niósł go na rękach, ktoś umieścił sztylet w boku Branda. Gerard natychmiast ogłosił się lekarzem dyżurnym i wyrzucił nas za drzwi.
      Zeszliśmy do salonu, by sobie podogryzać i przedyskutować wypadki. Podczas rozmowy Fiona uprzedziła mnie, że Klejnot Wszechmocy może stanowić zagrożenie, jeśli ktoś nosi go zbyt długo. Sugerowała wręcz, że właśnie Klejnot, nie odniesione rany, był przyczyną zgonu Eryka. Jednym z pierwszych objawów, jej zdaniem, było zakłócenie poczucia czasu: pozorne spowolnienie sekwencji czasowych, będące w rzeczywistości efektem przyspieszenia przemian fizjologicznych. Postanowiłem zachować ostrożność. Fiona dysponowała pewną biegłością w tych sprawach, gdyż swego czasu była pilną uczennicą Dworkina. I chyba miała rację. Być może tego rodzaju efekt zaistniał, kiedy późnym wieczorem wróciłem do swych komnat. W każdym razie miałem wrażenie, że osoba, która próbowała mnie zabić, poruszała się odrobinę wolniej, niż ja bym to czynił w analogicznej sytuacji.
      Ostrze trafiło mnie w bok i świat odpłynął. Życie wypływało ze mnie cienką strużką, gdy odzyskałem przytomność w moim dawnym łóżku, w moim dawnym domu, na cieniu-Ziemi, gdzie tak długo żyłem jako Carl Corey. Jak tu wróciłem, nie miałem pojęcia.
      Wyczołgałem się na zewnątrz, w śnieżycę, świat wokół mnie istotnie zdawał się zwalniać biegu. Z trudem zachowując świadomość, ukryłem Klejnot Wszechmocy w starej pryzmie kompostu. Potem zdołałem dotrzeć do szosy, by tam spróbować zatrzymać jakiś samochód.
      Znalazł mnie przyjaciel i dawny sąsiad, Bill Roth. Odwiózł do najbliższego szpitala, gdzie zostałem opatrzony przez tego samego lekarza, który udzielał mi pomocy przed laty, gdy miałem wypadek. Podejrzewał, że mogę być przypadkiem psychiatryeznym, ponieważ przetrwały świadczące o tym fałszywe dokumenty.
      Bill zjawił się trochę później i wyjaśnił kilka kwestii. Był prawnikiem, a kiedy zniknąłem, zainteresował się sprawą i przeprowadził własne śledztwo. Dotarł do podrabianych kart choroby i odkrył moje kolejne ucieczki. Znał nawet ich szczegóły, podobnie jak okoliczności samego wypadku. Wciąż miał wrażenie, że jest we mnie coś niezwykłego, ale zbytnio się tym nie kłopotał.
      Później Random skontaktował się ze mną przez Atut i zawiadomił, że Brand odzyskał przytomność i chce że mną rozmawiać. Z pomocą Randoma wróciłem więc do Amberu. Odwiedziłem Branda. Od niego właśnie dowiedziałem się o walce o władzę, jaka trwała wokół mnie. Poznałem imiona jej uczestników. Jego opowieść, połączona z informacjami, jakie na cieniu-Ziemi przekazał mi Bill Roth, nareszcie wprowadziła nieco sensu i logiki w wydarzenia ostatnich kilku lat. Brand udzielił także pewnych wskazówek dotyczących natury aktualnego zagrożenia.
      Następnego dnia nie robiłem nic. Oficjalnie przygotowywałem się do wizyty w Tir-na Nog'th, w rzeczywistości chciałem zyskać trochę czasu na rekonwalescencję. Jednak decyzja podjęta w tej kwestii musiała być dotrzymana. Nocą odbyłem podróż do miasta na niebie, zobaczyłem niepokojący zbiór znaków i wróżb, być może nie oznaczających niczego, a przy okazji zdobyłem od ducha mego brata, Benedykta, niezwykłą, mechaniczną rękę.
      Powróciwszy z powietrznej wycieczki, spożyłem śniadanie w Towarzystwie Randoma i Ganelona, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną przez Kolvir do domu. Wolno, zadziwiająco, szlak wokół nas zaczął się zmieniać. Zupełnie jakbyśmy szli przez Cień, co tak blisko Amberu jest wyczynem w zasadzie niemożliwym. Kiedy już doszliśmy do takiego wniosku, próbowaliśmy zmienić kierunek zmian, ale ani Random, ani ja nie mieliśmy wpływu na scenerię. W tej właśnie chwili pojawił się Jednorożec. Zdawało się nam, że chce, byśmy szli za nim. Tak też uczyniliśmy.
      Prowadził nas przez kalejdoskopową serię przemian, by wreszcie dotrzeć tutaj, gdzie nas porzucił, pozostawiając własnym decyzjom. A kiedy cała ta seria wydarzeń kłębiła się w mojej głowie, umysł sunął po peryferiach, przeciskał się do przodu, powracał do słów, które właśnie wypowiedział Random. Znów poczułem, że wyprzedzam go odrobinę. Jak długo potrwa ten stan, trudno przewidzieć, ale pojąłem nagle, że oglądałem już dzieła tej samej ręki, która stworzyła przebity Atut.
      Brand często malował, gdy popadał w jeden ze swoich nastrojów melancholii. Przypominałem sobie jego ulubione techniki, gdy przed oczyma przewijały mi się kolejne płótna, które rozjaśniał bądź zaciemniał. W dodatku ta jego kampania sprzed lat, kiedy wszystkich, którzy znali Martina, prosił o wspomnienia i opisy.
      Random nie rozpoznał stylu, ale nie byłem pewien, kiedy zacznie się zastanawiać nad celem tego gromadzenia informacji. Nawet jeśli to nie dłoń Branda zadała cios, z pewnością był wspólnikiem zbrodni, ponieważ dostarczył narzędzie. Dobrze znałem Randoma i wiedziałem, że nie żartuje. Gdy tylko dostrzeże związek, spróbuje zabić Branda. Sprawa stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Wszystko to nie miało żadnego związku z faktem, że Brand prawdopodobnie uratował mi życie. Uznałem, że wyciągając go z tej przeklętej wieży, wyrównałem rachunki. Nie. To nie z wdzięczności ani z sentymentu szukałem sposobów, by wprowadzić Randoma w błąd, a przynajmniej opóźnić jego działania. Chodziło o nagą, surową prawdę: Brand był mi potrzebny. Ratowałem go z powodów nie bardziej altruistycznych niż te, dla których on wyłowił mnie z jeziora. Miał coś, co było mi niezbędne: informację. Zrozumiał to od razu i zaczął ją racjonować - jak składki ubezpieczenia na życie.
      - Dostrzegam pewne podobieństwo - przyznałem Randomowi. - I możesz mieć słuszność co do przebiegu wypadków.
      - Naturalnie, że mam.
      - Ta karta została przebita - zauważyłem.
      - Najwyraźniej. Nie bardzo...
      - Zatem nie przeszedł przez Atut. Osoba, która to uczyniła, nawiązała kontakt, ale nie zdołała go przekonać, by dokonał przejścia.
      - No to co? Kontakt zacieśniał się, a kiedy uzyskał dostateczną trwałość i realność, zadał cios. Prawdopodobnie zdołał osiągnąć blokadę psychiczną i trzymał Martina, gdy ten krwawił. Dzieciak nie miał chyba doświadczenia z Atutami.
      - Może tak, może nie - odparłem. - Llewella i Moire potrafiłyby więcej powiedzieć o tym, czego się nauczył. Ale rzecz w tym, że kontakt mógł zostać zerwany jeszcze przed śmiercią. Jeżeli odziedziczył twoje zdolności regeneracji, może przeżył.
      - Może? Nie mam ochoty na domysły. Chcę wiedzieć na pewno.
      Zacząłem rozważać pewną kwestię. Sądziłem, że wiem coś, o czym Random nie ma pojęcia, choć moje informacje pochodziły z dość niepewnego źródła. W dodatku wolałem o tym nie mówić, gdyż nie zdołałem przedyskutować całej kwestii z Benedyktem. Z drugiej strony jednak Martin był synem Randoma; wolałem też odwrócić jego uwagę od Branda.
      - Randomie, być może mam coś ciekawego - powiedziałem.
      - Co?
      - Zaraz po zamachu na Branda, kiedy siedzieliśmy wszyscy w salonie... pamiętasz, rozmowa zeszła na temat Martina.
      - Owszem. Nie doszliśmy jednak do żadnych wniosków.
      - Wiedziałem o czymś, o czym mogłem opowiedzieć, ale powstrzymałem się, ponieważ wszyscy by usłyszeli. A poza tym chciałem najpierw omówić tę sprawę w cztery oczy z osobą, o którą chodziło.
      - Z kim?
      - Z Benedyktem.
      - Benedyktem? Co Benedykt ma wspólnego z Martinem?
      - Nie wiem. Dlatego wolałem siedzieć cicho, dopóki się nie przekonam. Zresztą moje źródło informacji było dość dyskusyjne.
      - Mów.
      - Dara. Benedykt się wścieka, ile razy o niej wspomnę, ale do tej pory potwierdziło się kilka faktów, o których mi mówiła. Choćby podróż Juliana i Gerarda czarną drogą, ich rany i późniejsza wizyta w Avalonie. Benedykt przyznał, że miały miejsce.
      - Co powiedziała o Maritnie?
      No właśnie. Jak to przedstawić, by nie wskazywać na Branda? Dara mówiła, że Brand parę razy odwiedził Benedykta w Avalonie. Kiedy teraz o tym myślałem, to uwzględniając różnicę czasu między Amberem i Avalonem, wizyty nastąpiły prawdopodobnie w okresie, gdy Brand z takim zacięciem poszukiwał informacji o Martinie. Często się zastanawiałem, co go tam sprowadziło, jako że on i Benedykt nigdy nie byli w szczególnie serdecznych stosunkach.
      - Tylko tyle, że Benedykt miał gościa imieniem Martin - skłamałem. - Sądziła, że pochodzi z Amberu.
      - Kiedy?
      - Dość dawno. Nie wiem dokładnie.
      - Czemu nic o tym nie mówiłeś?
      - To niezbyt ciekawa wiadomość. Zresztą nigdy specjalnie nie interesowałeś się Martinem.
      Random spojrzał na gryfa, który przysiadł po mojej prawej stronie i bulgotał cicho. Pokiwał głową.
      - Teraz się interesuję - oświadczył. - Wszystko się zmieniło. Jeśli jeszcze żyje, chciałbym go bliżej poznać. Jeśli nie...
      - W porządku. Żeby się przekonać, musimy najpierw jakoś wrócić do domu. Uważam, że widzieliśmy już wszystko, co powinniśmy zobaczyć. Chciałbym się stąd wynieść.
      - Myślałem o tym. Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy wykorzystać do powrotu ten Wzorzec. Zwyczajnie, dojść do środka i przenieść się do Amberu.
      - Iść wzdłuż czarnego obszaru?
      - Czemu nie? Ganelon już próbował. To możliwe.
      - Chwileczkę - wtrącił Ganelon. - Nie mówiłem, że to łatwe, i jestem pewien, że nie zmusicie koni do przejścia tą drogą.
      - Co masz na myśli? - spytałem.
      - Pamiętasz to miejsce, gdzie przecięliśmy czarną drogę? Kiedy uciekaliśmy z Avalonu?
      - Oczywiście.
      - Idąc po kartę i sztylet, przeżyłem podobne wzburzenie. Między innymi dlatego biegłem tak szybko. Wolałbym najpierw spróbować Atutów, zgodnie z teorią, że to miejsce przystaje do Amberu.
      Skinąłem głową.
      - Dobrze. Spróbujmy najpierw środków najprostszych. Trzeba przyprowadzić konie. Uczyniliśmy to, stwierdzając przy okazji, jaką długość ma smycz gryfa. Zatrzymała go mniej więcej trzydzieści metrów od otworu jaskini. Natychmiast zabeczał żałośnie. Nie ułatwiło nam to uspokajania koni, za to wzbudziło pewne domysły, które na razie zachowałem dla siebie.
      Kiedy wszyscy byli już na miejscu, Random odszukał swoje Atuty, a ja wyjąłem swoje.
      - Spróbujmy z Benedyktem - zaproponował.
      - W porządku. Jestem gotów.
      Od razu zauważyłem, że karty znów były chłodne. Dobry znak. Znalazłem Atut Benedykta i zacząłem czynności wstępne. Random zrobił to samo. Kontakt nastąpił niemal natychmiast.
      - O co chodzi? - zapytał Benedykt. Spojrzał na Randoma, Ganelona, konie, wreszcie na mnie.
      - Przerzucisz nas? - spytałem.
      - Konie też?
      - Całość.
      - Chodźcie.
      Dotknąłem jego wyciągniętej ręki. Wszyscy popłynęliśmy ku niemu i po sekundzie staliśmy już na wysokiej, skalnej półce. Chłodny wiatr szarpał naszymi ubraniami, słońce Amberu mijało najwyższy punkt na zachmurzonym niebie. Benedykt miał na sobie grubą, skórzaną kurtę, skórzane spodnie i koszulę w kolorze wyblakłej żółci. Pomarańczowy płaszcz maskował kikut prawej ręki. Zacisnął wargi i spojrzał na mnie ponuro.
      - Przybywacie z ciekawego miejsca -powiedział. - Dostrzegłem co nieco w tle.
      Przytaknąłem.
      - Stąd też masz ciekawy widok - dodałem. Zauważyłem, że ma za pasem lunetę i równocześnie pojąłem, że stoimy na tej samej, szerokiej półce, z której Eryk dowodził bitwą w dniu swej śmierci i mego powrotu.
      Podszedłem do krawędzi, by spojrzeć na czarne pasmo biegnące daleko w dole przez Garnath i sięgające do horyzontu.
      - Tak - przyznał. - Wydaje się, że granice czarnej drogi są w większości punktów stabilne. W innych wciąż się poszerza. Zupełnie, jakby osiągała ostateczną zgodność z jakimś... wzorcem. Teraz mówcie, skąd przybywacie.
      - Spędziłem noc w Tir-na Nog'th - odparłem. - A dziś rano zabłądziliśmy przechodząc przez Kolvir.
      - To niełatwe, zgubić drogę na własnej górze. Wiesz, trzeba jechać na wschód. To kierunek, z którego wstaje słońce.
      Poczułem, że się czerwienię.
      - Mieliśmy wypadek - powiedziałem. - Straciliśmy konia.
      - Jakiego rodzaju wypadek?
      - Bardzo poważny... dla konia.
      - Benedykcie - Random podniósł nagle głowę.
      Zrozumiałem, że przez cały czas studiował przebity Atut. - Co możesz mi powiedzieć o Martinie?
      Nim odpowiedział, Benedykt obserwował go przez chwilę.
      - Skąd to nagłe zainteresowanie? - spytał w końcu.
      - Ponieważ mam powody, by sądzić, że on nie żyje. Jeśli to prawda, chcę go pomścić. Jeśli nie... cóż, sama myśl o tym wzbudziła pewne rozterki. Jeśli jeszcze żyje, chciałbym go spotkać i porozmawiać.
      - A dlaczego sądzisz, że mógł umrzeć?
      Random spojrzał na mnie. Kiwnąłem głową.
      - Zacznij od śniadania - poradziłem.
      - A póki będzie o tym mówił, poszukam jakiegoś obiadu - oświadczył Ganelon, otwierając jedną z toreb.
      - Jednorożec wskazał nam drogę... - zaczął Random.



Strona główna     Indeks